"Tosca" przewijająca się przez cały film jest dobry odnośnikiem, lecz ja oglądając "W blasku gwiazd" miałem przed oczami inny obraz – orkiestrę grającą na tonącym Titanicu. Maj 1939 roku. Wojna wisi w powietrzu, a tymczasem w Rzymie powstaje międzynarodowa koprodukcja, adaptacja słynnej opery Giacomo Pucciniego. Na planie spotkali się węgierski reżyser, żydowski producent, nazistowska gwiazda i brytyjski narkoman, geniusz teatru. Spira nienawiści zaciska wokół nich węzeł, z którego nie wszyscy zdążą się uwolnić. A jednak sztuka, film okazuje się ważniejszy, by go ukończyć są gotowi na największe poświęcenie. Czy warto? John Irvin ekranizując ostatni scenariusz Petera Barnesa odpowiada, że tak. A jednak nie dotyczy to przemysłu filmowego, a filmu rozumianego jako pasji, sposobu na życie, ale i ucieczki od życia.
Wbrew straszliwie niskiej ocenie filmu na FW, "W blasku gwiazd" nie jest taki zły. Wręcz przeciwnie, obraz jest dość interesującym portretem pewnego środowiska w pewnym, bardzo specyficznym momencie w historii świata. Nie znaczy to wcale, że nie jest pozbawiony wad, a jedynie tyle, że mimo wszystko ma w sobie wiele dobrych cech, w tym wyśmienity Jonathan Pryce i świetnie go dopełniająca Catherine McCormack.
Z wad trzeba wymienić zbyt dosłowną alegoryczność obrazu, a przede wszystkim błędy w prowadzeniu postaci pobocznych. Irvin wprowadził zbyt wiele wątków na początku filmu, które potem, kiedy zaczęło być tłoczno, po prostu porzucił. Najlepszym tego przykładem są Renzo i Maria Grazia. Na początku pełno ich, by po scenie recitalu zniknąć na resztę filmu. Bez sensu. Ale cóż, nie wszystko może się udać.