Początkiem zostałem oczarowany, potem akcja coraz bardziej spada, rozmywa się, by ostatecznie zostać zawieszona banalnie metaforycznym zakończeniem, które w zasadzie nic nie wyjaśnia.
Ja nie mam nic przeciwko rozbudowanym metaforom w filmach, ale jakoś nie pasuje mi w tym filmie, że realność świata przedstawionego się pomieszała z metaforycznością i sam wątek "realny" w zasadzie nie został wyjaśniony.
Metaforyczna walka bohatera kończąca się wyjściem bohatera na powierzchnię, sama w sobie jest tak banalna, że nie jest wstanie udźwignąć ciężaru całego filmu. - Gdyby był to komentarz, do akcji w świecie rzeczywistym - moim zdaniem dałoby radę tego obronić.
Po wciągającym początku, czuję się nieco oszukany zakończeniem.
Właśnie wg mnie dobrze był rozegrany. Najpierw reżyser trochę "wyluzował" publiczność, bawiąc i wciągając w wartką akcję, a później zaczął przechodzić w "głębsze wody", tego co naprawdę chciał ukazać. Myślę, że dla każdego metro kojarzy się z czymś nieznanym, tajemniczym, bo pod ziemią, bo występuje tam duża moc w postaci niesamowitej szybkości, bo jest tam pełno "jakichś" ciemnych tuneli. Reżyser świetnie to ukazał, bawiąc się podziemiem metra, jak na placu zabaw. Natomiast zakończenie mogło wiele myśli nasuwać, i może było proste, ale jedyne dobre jakie tam pasowało. Mi się wydaje, że całość przeżyć bohatera w tym filmie, była jakąś jego walką wewnętrzną, a skończenie tych walk i wreszcie rozjaśnienie ich, najlepiej pokazać tylko przez biel, jasność, nie? Może to była metafora, że dzięki miłości udało się to osiągnąć.
Mnie również bardziej się początek podobał, ale jest to zrozumiałe, bo akcja się ciągle dzieje w metrze, a widz zaczyna się już przyzwyczajać to tego miejsca i trochę odczuwa nudę.
Sceny z pięcioosobowym zespołem kontrolerów-nieudaczników w akcji, ich rozmowy z pasażerami bez biletów - cymes i zarazem boków zrywanie, ale...
Film właściwie nie posiada klasycznego zawiązania akcji, jej rozwoju, kulminacji i logicznego zakończenia. Opowieść rozbija się na ciąg lepiej bądź gorzej ze sobą powiązanych scen. Bez burzenia całej konstrukcji filmu, można by kilka scen wyciąć albo wręcz przeciwnie - dołożyć. Z tego powodu równie dobrze mógłby trwać o pół godziny krócej albo też ciągnąć się godzinę dłużej. I właśnie dlatego, po pewnym czasie, "Kontrolerzy" mogą z lekka irytować, nużyć. Owszem, przyznaję, raz po raz jest tak, że po fragmencie osłabiającym zainteresowanie widza następuje sekwencja wręcz elektryzująca. Lecz summa summarum istotnie: pierwsza połowa wydaje się żywsza od drugiej.